Poniżej mapka – niestety żadne mapy nie wskazują drogi wodnej dlatego w rzeczywistości trasa wyglądała inaczej – z Houayxay do Luang Prabeng płyneliśmy drewnianą łodzią po Mekongu.
Laos to kraj, który wciąga swoją dzikością, spokojem i zupełnie innym rytmem życia. Moja miesięczna podróż po tym zakątku Azji była niesamowitą przygodą, pełną kontrastów – od odległych wiosek odciętych od cywilizacji po tętniące życiem miasta. Oto relacja z tej podróży.
Pierwsze zderzenie z Laosem: Houayxay i rejs Mekongiem
Przekraczając granicę w Houayxay na północy, od razu poczuliśmy różnicę w stosunku do sąsiedniej Tajlandii – mniej ludzi, wyższe ceny, mniejszy wybór produktów. To niewielka przygraniczna miejscowość, której życie toczy się wokół jednej głównej ulicy, dwóch świątyń i portu.
Nie powiem żeby pierwsze wrażenie było dobre – raz wzięliśmy herbatę – gość zażądał od nas ceny wyższej niż w cenniku, zapytałem czemu tak, a on na translatorze napisał “przepraszam za dostosowanie ceny”. Oprócz tego dzieci się dziwnie zachowywały, kilka razy podjeżdżali koło nas i wydawali jakieś dziwne dźwięki – szczekali, coś pokazywali palcami – mieliśmy wrażenie że turyści nie są tu mile widziani. Od początku planowaliśmy miesiąc w Laosie – ale przez te pierwsze negatywne wrażenia braliśmy pod uwagę znaczne skrócenie pobytu w tym kraju.
Z Houayxay ruszyliśmy w 8-godzinny rejs po Mekongu – dwudniowa podróż, która była jednocześnie wprowadzeniem w prawdziwe oblicze Laosu. Otaczały nas niekończące się góry i dżungla, a od czasu do czasu mijaliśmy małe wioski, jakby zatrzymane w czasie. Do większości z tych miejsc nie dochodziły żadne drogi – jedyną formą transportu była właśnie rzeka – w większości też nie było prądu. Widzieliśmy dzieciaki bawiące się w rzece, ludzi prowadzących jakieś uprawy lub szukających złota (prawdopodobnie), zwierzęta – całość budowała klimat dzikości i niedostępności tych miejsc.
Noc spędziliśmy w Pak Beng – maleńkiej wiosce, w której życie kręci się wokół turystów przypływających łodzią. Choć sam spływ był niesamowitą przygodą, wymagał odpowiedniego podejścia, by w pełni go docenić. Trzeba było pozwolić sobie na skupienie, obserwację i odrobinę wyobraźni, bo otoczenie na łodzi nie sprzyjało kontemplacji – hałas silnika, spora liczba turystów, z których część imprezowała, tworzyły momentami zgiełkliwą atmosferę. Spływ stał się już atrakcją turystyczną, co nieco odebrało mu autentyczność. Mimo to udało mi się wydobyć z tego doświadczenia to, co najlepsze, chłonąc piękno zmieniającego się krajobrazu wokół Mekongu.
Następnego dnia wyruszyliśmy dalej, aż dopłynęliśmy do Luang Prabang.
Luang Prabang – serce kolonialnego Laosu
Dopłynęliśmy do Luang Prabang i poczuliśmy ulgę – to miejsce naprawdę zrobiło na nas wrażenie. Miasto było znacznie przyjemniejsze niż wcześniejsze przystanki. Ceny były niższe, a ludzie bardziej obyci, co sprawiało, że atmosfera była dużo bardziej komfortowa. Luang Prabang, dawna stolica Laosu, to miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Położone wśród gór i u zbiegu rzek Mekong oraz Nam Khan, zachwyca kolonialną zabudową i spokojnym klimatem. W okolicy znajdują się niesamowite wodospady, z których najbardziej urzekł nas Kuang Si – miejsce, w którym turkusowe kaskady tworzą naturalny aquapark. Spacerując wzdłuż nich, można poczuć się jak w magicznej krainie, idealnej do relaksu i podziwiania natury.
Jednak mimo licznych zalet, Luang Prabang miało też swoje wady. Miasto, szczególnie w centrum, było zatłoczone – głównie przez turystów, w tym duże grupy Chińczyków. Było widać, że nie są zbyt mile widziani nawet przez samych Laotańczyków. Poruszali się w zwartych grupach, często blokując drogi, a ich zachowanie bywało mało taktowne – nie szanowali lokalnej kultury i tradycji. Najbardziej wymowne było to, jak zachowywali się podczas porannego rytuału ofiarowania jałmużny mnichom. Codziennie, od 5:30 do 6:30 rano, mnisi wychodzą na ulice, by zbierać dary od mieszkańców – głównie jedzenie. Ten duchowy rytuał jest niezwykle ważny dla lokalnej społeczności, ale niestety stał się turystyczną atrakcją. W całym mieście rozwieszono plakaty proszące o zachowanie dystansu i uszanowanie mnichów, jednak Chińczycy często ignorowali te prośby. Wpychali się blisko mnichów i robili zdjęcia niemal prosto w twarze, zupełnie nie zważając na zasady i charakter tego rytuału.
Luang Prabang to miasto, które ma wiele do zaoferowania – piękno, kulturę i niepowtarzalny klimat. Jednak, jak każde popularne miejsce turystyczne, mierzy się z problemem zachowania odpowiedniej równowagi między autentycznością a komercjalizacją. Pomimo drobnych zgrzytów, czas spędzony w Luang Prabang był niezapomniany.
Górskie klimaty Nong Khiaw i Muang Ngoy i dziekie wioski
Z Luang Prabang wyruszyliśmy w kierunku Nong Khiaw – miasteczka położonego w sercu gór, z niezwykłym klimatem i spokojem, który trudno znaleźć w innych częściach Laosu. To miejsce było niemal wolne od turystów, co pozwoliło nam w pełni zanurzyć się w otaczającą nas naturę. W Laosie funkcjonuje organizacja, która dba o szlaki trekkingowe, co odróżnia je od tych, które znamy z Polski – tutaj szlaki są krótsze, najczęściej zajmują około dwóch godzin, a każde wejście na trasę jest płatne. Mimo swojej długości, trasy bywają wymagające – strome podejścia i fragmenty wspinaczki po skałach to norma. Jednak wysiłek wynagradzają niesamowite punkty widokowe, na których zazwyczaj znajdują się altanki, pozwalające podziwiać przepiękne panoramy okolicy. Poza szlakami nie warto chodzić ze względu na węże i inne stworzenia i na niewybuchy których w laosie jest pełno.
Następnym przystankiem była wioska Muang Ngoy, dostępna jedynie drogą wodną. To miejsce, gdzie czas jakby się zatrzymał – jedna krótka uliczka, mały port, a wokół wioski kilka osad, które wciąż funkcjonują bez dostępu do elektryczności. Wśród tych wiosek szczególnie wyróżniało się Houay Bo, którego nie znajdziecie na mapach Google. Wyruszyliśmy wzdłuż potoku, słysząc o wodospadzie, który miał znajdować się gdzieś w górze. Po drodze natrafiliśmy na niesamowicie klimatyczne farmy – świnie, kury i kaczki swobodnie poruszały się po okolicy, korzystając z rzeki i małych bagien. Cała okolica sprawiała wrażenie samowystarczalnej – w kilku miejscach kombinowali z małymi turbinami wodnymi na użytek jakiś maszyn, ale mimo biedy i odcięcia, miałem wrażenie że ludzie są tam szczęśliwi
Nong Khiaw, Muang Ngoy i okolice to miejsca, gdzie natura i prostota życia są na pierwszym planie. Nie ma tu pośpiechu, a otaczające góry i dzikie krajobrazy sprawiają, że można się w pełni oderwać od cywilizacji i poczuć prawdziwego ducha Laosu.
Powrót niestety był tą samą drogą – nie ma tam alternatywy – z Maung Ngoy pojechaliśmy do Nong Khiaw i dalej do Luang Prabeng – w każdym z tych miejsc zatrzymalismy się znowu – w Luang nawet dużej niż planowaliśmy przez problemy z zakupem biletu na pociąg.
Vang Vieng – między naturą a chaosem
Nowoczesnym, chińskim pociągiem dotarliśmy do Vang Vieng – miasta pełnego kontrastów. Z jednej strony to popularna destynacja imprezowa, wypełniona barami, klubami i tłumami turystów, z drugiej – miejsce otoczone przez niesamowitą przyrodę, z błękitnymi lagunami, emocjonującymi tyrolkami i szlakami prowadzącymi na szczyty, z których roztaczają się zapierające dech widoki.
Sama miejscowość, niestety, nas nie zachwyciła. Panujący chaos, hałas i atmosfera typowego imprezowego miasteczka nie były dla nas. Ludzie wydawali się bardziej nerwowi i mniej sympatyczni w porównaniu do innych miejsc, które odwiedziliśmy w Laosie. Możliwe, że to skutek ogromnego napływu imprezowiczów, co niekoniecznie pozytywnie wpływa na lokalną społeczność. Dla tych, którzy szukają rozrywki w głośnym otoczeniu, Vang Vieng pewnie jest rajem, ale my szukaliśmy czegoś zupełnie innego.
Okolica natomiast wynagradzała wszystko. Wynajęliśmy rowery i całe dnie spędzaliśmy, odkrywając to, co najlepsze w Vang Vieng. Krystalicznie czyste laguny były idealnym miejscem na ochłodę i relaks – skakaliśmy do wody, pływaliśmy, korzystaliśmy z tyrolek i po prostu cieszyliśmy się pięknem natury. Szlaki wiodące na okoliczne szczyty dostarczały wspaniałych widoków, a na niektórych z punktów widokowych znajdowały się nietypowe instalacje, takie jak motocykl, buggy car, stary samolot czy nawet rzeźba pegaza. Te miejsca stały się atrakcją uwielbianą na social mediach, co dodatkowo przyciąga turystów.
Nie obyło się jednak bez niepokojących wydarzeń. Podczas naszego pobytu dowiedzieliśmy się o tragedii – sześciu zagranicznych turystów zmarło po spożyciu alkoholu skażonego metanolem. Podobno zostali poczęstowani darmowym alkoholem w jednym z hoteli, który widzieliśmy i braliśmy pod uwagę szukając noclegu. Na samą myśl przechodzą mnie ciary…
Mimo mieszanych uczuć co do samego miasta, czas spędzony w Vang Vieng był pełen przygód. Otaczająca natura pokazała swoje najpiękniejsze oblicze, a każdy dzień wypełniony był aktywnością na świeżym powietrzu. To miejsce, które warto odwiedzić, ale najlepiej z wyraźnym planem, by skupić się na tym, co najpiękniejsze – przyrodzie i niezapomnianych widokach.
Wientian – stolica na luzie
Podróż po Laosie zakończyliśmy w Wientian – spokojnej i kameralnej stolicy kraju, która bardziej przypomina średniej wielkości miasteczko w Tajlandii lub Wietnamie niż typową azjatycką metropolię. To miejsce było zupełnie inne niż wcześniejsze przystanki w Laosie. Turystów mijaliśmy bardzo niewielu, co pozwoliło nam w pełni poczuć lokalny rytm życia i wyjątkowy klimat tego miasta. Dopiero kiedy trafiliśmy na „Europejską Ulicę,” poczuliśmy wyraźny kontrast – wyglądała jak odrębna enklawa, przygotowana specjalnie dla turystów, z zachodnimi restauracjami, kawiarniami i stylizowanymi witrynami.
Wientian oferuje kilka ciekawych miejsc do zwiedzania, choć liczba atrakcji jest ograniczona. Odwiedziliśmy najważniejsze punkty, takie jak złota stupa That Luang, narodowy symbol Laosu, oraz Patuxai, łuk triumfalny z pięknym widokiem na miasto z jego szczytu. Wybraliśmy się również do Buddha Park, który zachwycił nas surrealistycznymi rzeźbami i nietypowym klimatem.
Podczas naszego pobytu trafiliśmy na lokalny festiwal z koncertami, który tchnął trochę życia w spokojne ulice miasta. Wieczorami spacerowaliśmy na ryneczek, gdzie można było spróbować tradycyjnych laotańskich potraw i poczuć klimat codziennego życia mieszkańców. Wientian może nie przyciągać tłumów ani nie zachwycać dynamiką, ale właśnie w tej prostocie i spokoju tkwi jego największy urok. To idealne miejsce na zakończenie podróży – refleksyjne, nieco wyciszone, ale pełne małych niespodzianek, które pozostają w pamięci.
Moja miesięczna podróż po Laosie była fascynującą mieszanką kontrastów – od dzikiej przyrody i odciętych od świata wiosek, przez klimatyczne miasteczka otoczone górami, aż po spokojną i nietypową stolicę. Każde miejsce, które odwiedziłem, miało swój unikalny charakter, od Houayxay z surowym pierwszym wrażeniem, przez kolonialne uroki Luang Prabang, aż po dziką naturę Nong Khiaw i Muang Ngoy, która pozwoliła mi poczuć prawdziwego ducha Laosu.
Choć nie wszystkie aspekty tej podróży były łatwe – jak zatłoczony i hałaśliwy Vang Vieng – to otaczająca natura i niesamowite krajobrazy zawsze wynagradzały wszelkie niedogodności. Laos okazał się krajem pełnym piękna, spokoju i autentyczności, które trudno znaleźć gdzie indziej. Wientian, z jego wyciszonym klimatem, był idealnym miejscem na zakończenie tej podróży, pozwalając na refleksję i podsumowanie wszystkich wrażeń.
Laos to miejsce, które na długo pozostanie w mojej pamięci – pełne wyzwań, ale i magicznych momentów, które uczą doceniać prostotę życia i piękno natury. To był miesiąc pełen przygód, odkryć i wspomnień, które będą mnie inspirować jeszcze przez długi czas.